piątek, 6 października 2017

miało być trudno i z zimną kawą

miały być wyłącznie nieprzespane noce, zimna kawa, prysznic w biegu, płacz na śniadanie, obiad i kolację. z kolei druga wersja zakładała wszystko w kolorach pastelowych, z landrynkami na każdą porę dnia i nocy, a życie z niemowlakiem jako niezłą sielankę. ale wyszło jak zwykle - czyli zupełnie inaczej. i po sześciu wspólnych miesiącach mam ochotę te kawałki sobie zapisać, zapamiętać i kiedyś jeszcze do nich wrócić z myślą "kurcze, naprawdę daliśmy radę".

ten pierwszy wspólny czas to jest jakiś rollercoaster. hormony wariowały, miałam ochotę na zmianę płakać, wzruszać się albo cieszyć tak mocno i tak intensywnie jak nigdy dotąd. było ciężko, cholernie. mam wrażenie, że zajmowałam się wyłącznie karmieniem, tuleniem, przewijaniem i ciągle karmieniem i tak mijał dzień za dniem. czasem płakałam z bezsilności, wmawiałam sobie, że na pewno nie jestem dobrą mamą, przeklinałam te okropne kolki, które sprawiały, że moje dziecko krzyczało przez pół wieczoru, a ja wyczerpana miałam ochotę krzyczeć razem z nim. a więc gdzie ten lukier, słodka beztroska i cukierkowe dni? były. w małych kawałkach. w małych stópkach, kosmykach ciemnych włosków, głowie przytulonej do piersi tak instynktownie szukającej mleka. w zasypianiu na moim brzuchu, bliskości, cichych pomrukach małego zawiniątka w kocu w wieloryby. wszystko było w tych 3 kilogramach. i strach i radość i spełnione marzenia.

nie było łatwo. po kolei burzyły się wszystkie moje obrazki macierzyństwa, które miałam w głowie. miały być nadmorskie spacery, całe dnie spędzane na marinie, a tymczasem większość spacerów to płacz i nerwowe szukanie drogi powrotnej do domu. gdy dziecko spało w ciągu dnia lub zasypiało o 19 wieczorem, to zasypiałam i ja, bo pomimo wszelkich planów - nie miałam siły. na nic. przykładałam głowę do poduszki i łapałam każdą najcenniejszą minutę snu. i jednocześnie nie traktowałam tych nocnych pobudek jako coś najgorszego, chwilami nawet to lubię i czekam i tulę to małe zawiniątko. staram się jak mogę, ale jednak mimo lukru też miewam dość. czekam na powrót taty chłopca i już w drzwiach mam ochotę mu przekazać te nasze słodkie kilogramy i chociaż na chwilę się odciąć, uciec, schować się pod ciepłym kocem i udawać, że mnie nie ma. przez pół godziny. i żeby nikt nic ode mnie nie chciał. wyjście po sok marchewkowy do lidla traktuję jak największą przyjemność. oddycham.

ale nie jest trudniej niż myślałam, że będzie. instynkt działa cuda. nie chodziłam do szkoły rodzenia, nie przeczytałam dziesiątek książek o pielęgnacji i wychowaniu malucha. prawda jest taka, że na początku nawet nie potrafiłam zmienić pieluchy i (o przepraszam cię synu!) tą pierwszą zmieniłam 12 (!) godzin po porodzie, bo położne mówiły, że nie trzeba, że wszystko jest ok, a później zupełnie przestały się nami interesować, a ja głupia naiwnie wierzyłam, że one wiedzą lepiej co jest dla nas dobre. a to ja - ja mam wiedzieć czego potrzebuje moje dziecko i nie liczyć na innych.

i jest dobrze, jest najpiękniej. wciąż się złoszczę i cieszę, martwię i troszczę. wciąż pijam ciepłą kawę i na kąpiel w wannie mam więcej niż 3 minuty (o co w ogóle chodzi z tą zimną kawą i brakiem czasu na spokojne zamknięcie się w łazience?). wciąż nie lubię zostawiać dziecka z kimś innym niż jego tatą choćby na pół godziny, wciąż uwielbiam mieć go blisko. a spacery i jazda autobusem na drugi koniec miasta już nie sprawiają, że staję się kłębkiem nerwów.

synku, jak super, że Cię mam!