
kultowy gdyński Pączuś nareszcie został odwiedzony, spróbowany i całkiem zachwycony chałwową wersją tego słodkiego ulepku.
co roku mniej więcej o tej samej porze zaczynam wiosenne tęsknoty. nie rozpaczliwe, ale monotematyczne do granic możliwości. otaczam się kwiatami - w wazonach i na papierze, czasem nawet na białej pościeli. i nie mam nic przeciwko, że wszyscy wokół nieustannie szepczą coś o cieple, o potrzebie słońca, spacerów bez szalika i chowaniu zimowych butów wgłąb szafy. i chociaż jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie i chociaż resztki śniegu nie zdążyły jeszcze stopnieć i wciąż jeszcze myślę sobie, że dodatkowa porcja białego puchu może przykryć chodniki jeszcze w tym albo kolejnym miesiącu... to jakoś tak mi się spieszy do tej wiosny, do spotkania z Małym Człowiekiem, który odmieni ją jak nikt nigdy.
luty to taki miesiąc, że nadmiar różu i kiczowatych serduszek wybacza się absolutnie każdemu i absolutnie w każdej ilości. walentynki chyba trochę na przekór zostały wpisane w zimowy kalendarz żeby choć trochę osłodzić ten zmarznięty czas. i nie mam nic przeciwko tym drobnym skrawkom ciepła. przeciwko kawałkom nowych koronek, pękom tulipanów i okruszkom różowej codzienności. jeśli jest dużo utuleń, ukradzionych całusów i kubków ciepłego kakao - to wszystko jest najlepiej. cieplej.