wtorek, 31 października 2017

pélican

mam ostatnio szczęście do pięknych miejsc. a w Trójmieście ich nie brakuje. zaraz obok morza, ulubionej mariny pełnej wiatru i fal odbijających się od zacumowanych jachtów, kilku wydeptanych leśnych ścieżek.. są też miejsca, w których dobrze jest na chwilę zwolnić, złapać oddech, wypić ciepły napar i lemoniadę, zjeść przepyszne krewetki i dużą porcję bezy na deser. jest najmilej, gdy czas ucieka w takich przytulnych wnętrzach - pełnych ciepłego światła, niebieskich poduszek zawieszonych na oparciu kanapy, z pysznym jedzeniem, przyjemną muzyką i bliską osobą u boku (a nawet dwoma, bo bez małych stópek ciężko się ostatnio ruszyć z domu na dłużej). słowo daję, że można spędzić tak pół dnia. zwłaszcza, gdy jest tak pysznie, a uśmiechnięta kelnerka mówi, że poduszki już przecież są i ona jeszcze może przynieść koc. no kto by nie chciał takiej drzemki po takim obiedzie! przy okazji takiego słodkiego leniuchowania (bo niektórzy lubią sobie zasnąć w porze deseru, najlepiej u mamy na rękach) pomyślałam sobie, że pierwsze wrażenie liczy się nie tylko w miłości i w kwestii tego miejsca było bardziej niż dobre. każdy esteta znajdzie tu coś czym nacieszy oko. świeże kwiaty na stoliku, duża ściana luster, faktura marmurowych stolików, kredowy filar, widok z okna na sopocki monciak, ładna karta, papierowe podkładki, wszystko jest tu spójne i wszystko do siebie pasuje. a ja uwielbiam, gdy tak jest. i jeśli będziecie w Sopocie, to koniecznie zajrzyjcie do Pelicana. najlepiej na dłużej niż chwilę. ale jeśli nawet na szybką kawę i ciastko to też warto. ja wrócę na krewetki i rybę, bo nigdy nie jadłam tak dobrych. i na matcha latte, bo coś jest w tych mlecznych zielonych filiżankach. a samo miejsce na pewno wpisuję na listę 'gdzie zjeść w Trójmieście', bo często słyszę to pytanie. na rodzinny obiad (dziecioprzyjazne lokale z oczywistych względów są mi ostatnio najbliższe), kolację ze znajomymi, ale i na biznesowy lunch to miejsce idealne.

piątek, 27 października 2017

5 składników / jamie oliver

czy Jamiego trzeba komuś zachwalać? jego albo się lubi albo.. czy można nie lubić przepisów Jamiego? spośród jego wszystkich receptur każdy znajdzie coś dla siebie, jestem pewna. a jego najnowsza książka idealnie trafia w czas, którego nie mam zbyt wiele na stanie przy garach, ale wciąż chcę czerpać przyjemność z codziennych rodzinnych obiadów, przekąsek i deserów. 5 składników, niewiele czasu, wiele smaku, ja w to wchodzę! są słodkości (ryżowy pudding z mango albo mrożony sernik banoffee? brzmi pysznie, prawda?), makarony, sałatki, jajka, są mięsa i warzywa (szybkie curry szpinakowe, zachwycające buraczki z dressingiem i pikantny pieczony kalafior to moi faworyci). wszystko w ładnej oprawie estetycznych fotografii - pięć składników tuż obok przepisu plus zdjęcie gotowej potrawy. ładnie jest. mam ochotę na taką jesień w kuchni, kolorową, pyszną, rozgrzewającą i prostą.

sobota, 21 października 2017

fedde bistro

jeśli szukać małych dzieł sztuki na talerzu, to na pewno tu. chyba się nie spodziewałam, że może być tak ładnie, tak pysznie i w tak przyjemnej atmosferze. gdyńskie Fedde odwiedziłam już kiedyś i bardzo ciepło myślałam o tym miejscu, ale to co zastałam tam tym razem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. nie będzie przesadą jeśli napiszę, że było to jedno z moich najlepszych kulinarnych doświadczeń. wyjątkowo piękne wnętrze, przemyślane menu, pyszne dania, które wyglądają tak, że aż szkoda wbijać widelec i obsługa, z którą można zamienić słowo, tak zupełnie zwyczajnie i miło. dzięki Restaurant week mogłam na nowo odkrywać to co kiedyś sprawiało mi dużo radości. smakowanie, próbowanie i łapanie kulinarnych obrazków w kadrze. rety, jak ja to lubię! a jak bardzo ostatnio nie miałam do tego głowy ani czasu. i jak bardzo miałam obawy, że z niemowlakiem to już się tak nie da. da się! a kochane ciekawskie rączki to tylko dodatkowy pretekst do ładnych zdjęć między talerzami.

poniedziałek, 16 października 2017

7

dzisiaj mija siedem miesięcy odkąd jesteśmy razem. nie wiem jak to działa, że nagle w dalekie szufladki pamięci odłożyłam cały ból (o jak to cholernie bolało) i strach (przez kilka miesięcy ciąży i leżenia w łóżku, to właśnie on był moim najwierniejszym towarzyszem i opuszczał mnie tylko na bardzo krótkie momenty) i myśl o tym jak bardzo i jak okrutnie długo męczyłam się z mdłościami i codziennymi wymiotami. i jak teraz wszystkie te szufladki wypełnia miłość. najprawdziwsza, najszczersza. i ta miłość nie jest taka landrynkowa, nie ma koloru piwoniowego różu. nie. ona jest różna, czasem uśmiechnięta, czasem zapłakana, ona czasem ma dość, a czasem aż ją nosi ze szczęścia. ta miłość sprawia, że każdej nocy ma się siły na nocne pobudki, a nawet jak się nie ma, to i tak się wstaje. to ona sprawia, że ponad wieczorne towarzyskie atrakcje wybiera się głośny śmiech dziecka, kąpiel z bąbelkami i tulenie do snu. ta miłość ma niebieskie oczy, najkochańsze stópki świata i podobno "cały z niego tata". jak to dobrze, że możemy odkrywać świat razem. i szukać uśmiechu w prostych rzeczach. kocham cię, synku.

niedziela, 15 października 2017

restaurant week - bliżej

lubię wracać do miejsc, w których dobre jedzenie spotyka się z przyjemną atmosferą, uśmiechniętą obsługą i pyszną lemoniadą. i równie mocno jak te sprawdzone - lubię nowe smaki. a najlepszą okazją żeby ich spróbować i zabrać męża (lub inną równie miłą nam osobę) na dobry obiad z przystawką i deserem zdecydowanie jest Restaurant Week. za chwilę rusza kolejna edycja tego pysznego festiwalu - w bardzo atrakcyjnych cenach, w wybranych lokalach spróbujemy autorskich dań i nacieszymy kubki smakowe rozkosznymi deserami. może być romantyczna kolacja, może być zupełnie niezobowiązujący niedzielny obiad (ta opcja u nas wygrała). pewne jest, że zawsze będzie pysznie, jeśli tylko pozwolimy dać się zaskoczyć.

niedziela, 8 października 2017

make photography easier

jeśli się trochę postarać, to jesień jest naprawdę piękna. nawet, gdy kawa już wystygła, a bukiety kwiatów nie są już tak piękne i kolorowe jak latem. ale są te różowe pąki, które rozkwitają z każdym dniem coraz mocniej. na dodatek mam ostatnio szczęście do ładnych jesiennych książek - tą autorstwa Kasi z Make life easier chce się przeglądać bez końca. są piękne zdjęcia i niejedna przydatna porada. zwłaszcza dla takich fotograficznych amatorów jak ja, którzy niewiele wiedzą o balansie bieli, ISO i innych strasznie ważnych rzeczach. skupiam się raczej na samym obrazku, a nie na jego technicznej poprawności. łapię więc te chwile znad kawowej filiżanki, ostatnie przedpołudniowe promienie słońca wpadające przez uchylony balkon. jest rześko, dziecko śpi, a ja mogę przekładać kolejne zadrukowane kartki, tak jest dobrze.

sobota, 7 października 2017

cały gaweł cantine bar cafe

to sopockie miejsce od samego początku, jeszcze zanim zostało otwarte, wzbudzało moje duże zainteresowanie. i nie ma się co dziwić, bo wnętrze jest naprawdę piękne, a każdy detal i każda najmniejsza rzecz ma tu swoje przemyślane miejsce. jest wielki świecący napis z nazwą, słup pełen najlepszej prasy, monstery, zieleń, beton, drewniane stoliki, wszystko tu gra. jedzenie również. zresztą ilość gości, którą o każdej porze dnia można tutaj spotkać mówi sama za siebie, jest pysznie i jest pięknie. nie mogę nie napisać, że kojarzy mi się to miejsce co nieco hipstersko, bo modnie tu bywać, wypić kawę przy stoliku z wymalowanym na ścianie Bronkiem, poczytać Usta albo Kinfolk, ale i tak jest fajnie, nawet mimo tej całej otoczki. w Całym Gawle wiedzą jak sprawić, by chciało się tam wrócić na szklankę lemoniady i burgera z super frytami. wielkie gratulacje dla właściciela, który nie tylko w social mediach, ale i w realu dba o to miejsce na całego!

piątek, 6 października 2017

miało być trudno i z zimną kawą

miały być wyłącznie nieprzespane noce, zimna kawa, prysznic w biegu, płacz na śniadanie, obiad i kolację. z kolei druga wersja zakładała wszystko w kolorach pastelowych, z landrynkami na każdą porę dnia i nocy, a życie z niemowlakiem jako niezłą sielankę. ale wyszło jak zwykle - czyli zupełnie inaczej. i po sześciu wspólnych miesiącach mam ochotę te kawałki sobie zapisać, zapamiętać i kiedyś jeszcze do nich wrócić z myślą "kurcze, naprawdę daliśmy radę".

ten pierwszy wspólny czas to jest jakiś rollercoaster. hormony wariowały, miałam ochotę na zmianę płakać, wzruszać się albo cieszyć tak mocno i tak intensywnie jak nigdy dotąd. było ciężko, cholernie. mam wrażenie, że zajmowałam się wyłącznie karmieniem, tuleniem, przewijaniem i ciągle karmieniem i tak mijał dzień za dniem. czasem płakałam z bezsilności, wmawiałam sobie, że na pewno nie jestem dobrą mamą, przeklinałam te okropne kolki, które sprawiały, że moje dziecko krzyczało przez pół wieczoru, a ja wyczerpana miałam ochotę krzyczeć razem z nim. a więc gdzie ten lukier, słodka beztroska i cukierkowe dni? były. w małych kawałkach. w małych stópkach, kosmykach ciemnych włosków, głowie przytulonej do piersi tak instynktownie szukającej mleka. w zasypianiu na moim brzuchu, bliskości, cichych pomrukach małego zawiniątka w kocu w wieloryby. wszystko było w tych 3 kilogramach. i strach i radość i spełnione marzenia.

nie było łatwo. po kolei burzyły się wszystkie moje obrazki macierzyństwa, które miałam w głowie. miały być nadmorskie spacery, całe dnie spędzane na marinie, a tymczasem większość spacerów to płacz i nerwowe szukanie drogi powrotnej do domu. gdy dziecko spało w ciągu dnia lub zasypiało o 19 wieczorem, to zasypiałam i ja, bo pomimo wszelkich planów - nie miałam siły. na nic. przykładałam głowę do poduszki i łapałam każdą najcenniejszą minutę snu. i jednocześnie nie traktowałam tych nocnych pobudek jako coś najgorszego, chwilami nawet to lubię i czekam i tulę to małe zawiniątko. staram się jak mogę, ale jednak mimo lukru też miewam dość. czekam na powrót taty chłopca i już w drzwiach mam ochotę mu przekazać te nasze słodkie kilogramy i chociaż na chwilę się odciąć, uciec, schować się pod ciepłym kocem i udawać, że mnie nie ma. przez pół godziny. i żeby nikt nic ode mnie nie chciał. wyjście po sok marchewkowy do lidla traktuję jak największą przyjemność. oddycham.

ale nie jest trudniej niż myślałam, że będzie. instynkt działa cuda. nie chodziłam do szkoły rodzenia, nie przeczytałam dziesiątek książek o pielęgnacji i wychowaniu malucha. prawda jest taka, że na początku nawet nie potrafiłam zmienić pieluchy i (o przepraszam cię synu!) tą pierwszą zmieniłam 12 (!) godzin po porodzie, bo położne mówiły, że nie trzeba, że wszystko jest ok, a później zupełnie przestały się nami interesować, a ja głupia naiwnie wierzyłam, że one wiedzą lepiej co jest dla nas dobre. a to ja - ja mam wiedzieć czego potrzebuje moje dziecko i nie liczyć na innych.

i jest dobrze, jest najpiękniej. wciąż się złoszczę i cieszę, martwię i troszczę. wciąż pijam ciepłą kawę i na kąpiel w wannie mam więcej niż 3 minuty (o co w ogóle chodzi z tą zimną kawą i brakiem czasu na spokojne zamknięcie się w łazience?). wciąż nie lubię zostawiać dziecka z kimś innym niż jego tatą choćby na pół godziny, wciąż uwielbiam mieć go blisko. a spacery i jazda autobusem na drugi koniec miasta już nie sprawiają, że staję się kłębkiem nerwów.

synku, jak super, że Cię mam!

czwartek, 5 października 2017

morze miłości

jesienią bywa trudniej. poranki zaczynają się, gdy ma się wrażenie, że jest jeszcze noc. jest ciemno, podłoga pod nogami zimna, pierwszy kubek kawy nie sprawia że powieki stają się lżejsze. jesień mnie przytłacza, przygniata i dusi. brakiem słońca, zbyt szybkim popołudniowym zmrokiem, brakiem świeżych owoców, ciepłych spacerów i zimnem. ale jesień bywa też dobra. gdy można dłużej powylegiwać się w ciepłej pachnącej pościeli, zjeść na śniadanie jajecznicę zrobioną przez męża, wypić miodową herbatę, iść na spacer, oglądać popołudniowe morze z przytulonym do serca małym człowiekiem. w czapce z pomponem, opatulonym musztardowym kocem. taką jesień lubię, z widokiem na morze. morze miłości.

wtorek, 3 października 2017

mrs bisquit

lato mi uciekło, a jeszcze by się chciało w rozgrzanym przez całodniowe słońce pisaku ręce zanurzyć, przesypywać ziarenka z ręki do ręki. bosą stopą między falami uciekać, chmury liczyć białe i niebieskie. kolorowy koc rozłożyć i leżeć gapiąc się w tą wszechobecną niebieskość. zawsze jest za krótko, za mało, zawsze tęsknota przychodzi za szybko. bo jesienią to nie jest to samo, gdy wiatr głowę urywa, ciepły szalik trzeba motać na szyi, piasek nie nasypie się do sandałków, nie mówiąc już o bosych stopach (no chyba że się jest morsem, ale to nie o mnie). ale mam coś co przy odrobinie chęci letnim morzem będzie dla mnie codziennie. i w te szare jesienne dni też i zimą ponurą, gdy śnieg już przykryje chodniki doszczętnie. mam rybę z ceramiki, która jest więcej niż robiona z sercem, bo jej autorka to musi być prawdziwa czarodziejka. kto inny umiałby robić takie ładne rzeczy? i teraz to ja rybę na szyję zawieszę, a na drugiej ułożę maślane ciasteczka i będzie mi przyjemnie myśleć o morzu, o słońcu i lecie. i będzie mi dobrze czekać na kolejne.