środa, 25 lipca 2012

100g czekolady, 3 łyżki kakao i stary rower

 
nic nadzwyczajnego. pakuję babeczki do papierowej torebki. rowerowa samotność, pola zboża i puchate chmury nad głową - to wszystko ma w sobie coś kojącego. albo siedzę w trawie, by po dłuższej chwili zorientować się, że moja prawa stopa leży w mrowisku... dobrze jest mieć wakacje. duża porcja beztroski i nicnierobienia. a receptura na czekoladowy uśmiech poniżej.

poniedziałek, 16 lipca 2012

a co dziś na śniadanie?

zaspany pierwszy łyk kawy. myśl o śniadaniu, które można jeść bez pośpiechu. radio w tle, wiadomości, dźwięki, słowa. zerkam na zegarek - jest strasznie wcześnie. ciekawe czy dziś westchnę sobie po cichu "nie lubię poniedziałków". a może by tak zaczarować ten jeden z siedmiu kawałków tygodnia i zacząć od czegoś dobrego na dzień dobry? pełnoziarnisty naleśnik z twarożkiem i miodem? kromka chleba z masłem orzechowym i owocami? a może miska jagód z naturalnym jogurtem i szczyptą brązowego cukru? dziś zjem ciepłą owsiankę ze świeżymi morelami w kolorze oranżady. bo to ostatnio moje najulubieńsze śniadanie!

poniedziałek, 9 lipca 2012

owocowe mocno zmrrrrrożone!

owoce niczym pomalowane akwarelową farbką. albo plakatówką? niektóre brudzą palce, zostawiają jagodowy fiolet na języku albo są tak dojrzałe, że sok cieknie po brodzie. i to jest ich wielki urok. taka słodycz, która już nie potrzebuje dodatków. może tylko uśmiech i kogoś kogo można złapać za rękę, napakować owoców do kieszeni i iść na długi spacer do lasu.

niedziela, 8 lipca 2012

kwaśne porzeczki czy rozkoszna czekolada?

 
koraliki porzeczek nawleczone na sznurek wspomnień: słonecznej wsi, drewnianych schodów i czerwonych trampek. wiatr rozwiewa chmurne myśli, a ja zjadam kwaśne owoce, wybierając z miski najładniejsze i obrywając je z cienkich zielonych gałązek. innym razem nastrój o smaku czekolady: nie do opisania, ale do łamania kolejnej kostki ze 100 gramowej tabliczki.

środa, 4 lipca 2012

trochę słodko, ale skąd tyle sentymentów!?

 
dzisiejsza podróż sentymentalna zaczyna się w niewielkim studenckim mieszkaniu gdzieś na gdańskiej zaspie*. tam przez 18 miesięcy przypalałam w starym gazowym piekarniku spody ciastek i babeczek, ugotowałam swoją pierwszą zupę pomidorową. tam jadłam truskawki ucząc się na balkonie, wypiłam setki kubków kawy, gotowałam z Kimś i dla Kogoś. uśmiechałam się, złościłam, czasem płakałam, krzyczałam i nic nie mówiłam, tam była moja karuzela radości, frustracji, bezradności, zadowolenia, sukcesów. tam ustawiałam puszki pełne herbaty, zalewałam płatki kukurydziane mlekiem. magiczny czas, naprawdę. tam byłam szczęśliwa. przede mną nowe.